czwartek, 31 października 2013

Podróże z ogrodem w tle... Wesoły cmentarz...

Trafiłam, jakiś czas temu, na cmentarz w Sapancie (to znaczy ja jeszcze żyję, chyba??? ), traf był wirtualny :-). 
Rumunia, jeśli chodzi o tematykę funeralną, kojarzyła mi się do tej pory z Hrabią Draculą, który wstał z grobu (taka gra), osikowymi kołkami, przegryzanymi gardłami itd.  Aż tu nagle... Sapanta!
http://waligora.net.pl
"Miejsce całkiem zwyczajne, wioska, jakich wiele w Rumunii, pełna starych drewnianych domów, posiadająca klimat jeszcze poprzednich wieków. Na płotach domów można zobaczyć wiele wyrobów rękodzieła, a przede wszystkim surrealistyczne dywaniki. Przekrój wiekowy ludności świadczy o starzeniu się miejscowego społeczeństwa i braku zainteresowania młodych, do pozostawania we wsi. Większość mieszkańców to ludzie starsi i stąd zapewne kultywowanie tradycji związanych z pochówkiem zmarłych. Rumuni pod tym względem mają bardzo specyficzne zwyczaje, gdyż, nie obchodzą tradycyjnego święta zmarłych, ale świętują pamięć o bliskim w jednym wybranym dniu roku. Jest to dzień związany ze zmarłym, jego urodzinami lub innym ważnym wydarzeniem, a uroczystość w kościele kończy się na cmentarzu zwyczajem dzielenia się jedzeniem.
W Sapancie właśnie jest... wesoły cmentarz (Cimitirul Vesel). Trudno się nie zdziwić widząc taką nazwę miejsca spoczynku zmarłych. Religijne tradycje nakazują szacunek, smutek i żałobę, ale cmentarz w Sapancie zaprzecza tym regułom, jakby chciał powiedzieć, że poza śmiercią istnieje coś więcej, a ludzie, którzy odeszli z doczesnego życia są teraz w innym lepszym świecie i nie oczekują smutku najbliższych. Jest to oczywiście swoista ironia, gdyż cmentarz został stworzony ręką ludzi żyjących i to właśnie oni nadali mu taki charakter. Konkretnie był to miejscowy artysta - Ioan Stan Patraş, który w roku 1935 wyrzeźbił pierwszy nagrobek, a ponieważ sposób spodobał się mieszkańcom tradycja jest kultywowana do dziś. Wesoły cmentarz zachwyca feerią barw, z ogromną przewagą niebieskiego.
Nie ma tu tradycyjnych kamiennych pomników, ale jedynie skrzynie - ogródki, wypełnione ziemią i kwiatami. Zamiast kamiennych tablic z surowymi napisami czy datami są piękne, drewniane krzyże, zakończone zadaszeniem z rzeźbionymi krawędziami. Krzyże są bajecznie kolorowe, zdobione motywami roślinnymi, rozetami, kwiatami czy symbolami zwierząt, rzeźbionymi i malowanymi na intensywne kolory. Najistotniejsza jest jednak sama tablica, umieszczona pod krzyżem. Nie zawiera
suchych danych, ale obrazek, ilustrację, swoisty portret życia zmarłego. Obrazki przedstawiają postacie na motorach, przy warsztatach, tańczące, grające, opiekujące się dziećmi czy tez wykonujące zwykłe codzienne czynności. Niektóre tablice to portrety w tradycyjnych strojach. Każdy taki obrazek z życia zmarłego uzupełniony jest zabawnym wierszykiem, nawiązującym do jego codzienności. Wszystko to jest wykonane w typowym ludowym stylu, lekko karykaturalne, proste i nieproporcjonalne, ale bajecznie kolorowe. Kolorowe pomniki z drewna, zabawne i interesujące sprawiają, że śmierć nie wydaje się już tak straszna, co ma duże znaczenie
w społeczeństwie, gdzie młodych jest jak na lekarstwo. Jest jeszcze jeden atut takiego sposobu pożegnania zmarłych. To przede wszystkim swoista kronika lokalnego społeczeństwa. Przegląd upodobań, stylu życia, jego długości. Można się tu dowiedzieć, kto lubił sobie wypić, zapalić, kto zginął w wypadku czy na wojnie, a kto się zasłużył szczególnie dla wioski. W przyszłości, kiedy nie będzie już żywych świadków nagrobki z pewnością pozwolą im żyć nadal."

 Cudowne jest to, że trwa tradycja, swoja, własna, niepoddająca się (póki co), ponurym kamieniarskim modom. Myślę, ze Czechom by się tu podobało... Bo mi se líbí :-) 
http://wyjace50.blogspot.com/2013/05/praga-o-szostej-sennie-jescze-ziewa.html
Margita

Zródła:
http://rumunia.lovetotravel.pl/sapanta_-_wesoly_cmentarz_w_rumunii 
http://katewisienka.blog.onet.pl/page/3/
http://waligora.net.pl

wtorek, 29 października 2013

Kochajcie ludzi... Haute couture...

  Kochajcie ludzi takich jakimi są... innych nie ma...
 
Właśnie wróciłam z miasta Łodzi, gdziem bywała
z koleżanką EH na premierze Don Kichota otwierającej Łódzkie Spotkania Baletowe. 

Na premierę, jak to na premierę, odziać się trzeba godnie. 


Koleżanka EH, ze śmiechem mówi, że wizytowo, czyli biała bluzka, granatowa spódniczka. Niestety, z ostatniej, granatowej spódniczki już wyrosłam. 

Takie wyjście to jednak nie w kij dmuchał
i szafę przetrzepać trzeba. Góra ciuchów na łóżku w sypialni rosła, a ja biegałam to w tym to w owym do lustra, sprawdzając czy przyodziewek nada się na salony. Ostatecznie padło na... klasykę. Czarne rurki, wysoki obcas, srebrzysty, długi żakiet i biżutka od Wyspiańskiego (moja ulubiona zresztą). Przy okazji "oddało głowę" parę strojów, co nieco rozluźniając szafę, której zawartość i tak można skwitować zdaniem : ja nie mam co na siebie włożyć.



Premiera, w odnowionym gmachu Opery Łódzkiej, zapowiadała się godnie. Notable, śmietanka artystyczna, biznes, stali bywalcy,  itd. itp... Spodziewałyśmy się akcentów Haute couture... choćby na małą, łódzką skalę. Wszak tradycje są... a i zawieszenie oka na pięknie odzianych widzach przyjemność to wielka. Choć nasze amfiteatralne miejsca pozwalały na bezkarną obserwację i, jakże przyjemne, oplotkowywanie bliźnich, obiektów wywołujących emocje nie było zbyt wiele.

Oooo.. Pani w efektownej czerwonej, krótkiej sukni - nogi pierwsza klasa....
A tam pan w polarze !!!! Ale białym, powiedziała ze śmiechem EH - wszak premiera... dwie panie w długich sukniach i rękawiczkach za łokieć... ciepło, ciepło... Oj, pani  w kozakach z wielką torbą-workiem... starsza, nobliwa pani
w długiej, atłasowej sukni z bolerkiem w kolorze moreli... młody człowiek
w muszce i żakiecie... bingo!... Ajajaj... z dziewczyną w krótkiej skórzanej spódniczce i skórzanej kurteczce z wieloma eklerami... Mysie, wełniane żakiety, grzeczne, pokojowonauczycielskie spódnice, wielkie torbiszcza... przedpotopowe garnitury ze smutnymi krawatami... na dżinsy nie trafiłyśmy (całe szczęście). 

Gdzie te adamaszki, aksamity, batysty, koronki, kaszmiry, krepy, mory, muśliny, organdyny, satyny,  jedwab, szyfon, tafta, tiul... Choćby w bardziej wymyślnych dodatkach czy wstawkach. Gdzie malutkie torebeczki o kształtach
i fasonach przywodzących na myśl klejnociki, gdzie niebotyczne obcasy, lśniące lakierki i aksamitne muchy???  W końcu prominentów i prominentek nie brakowało... No cóż jaka władza taka Haute couture...

Margita

P.S. O artystycznych aspektach premiery w następnym odcinku


  PREMIERA

26 października 2013sobota godz. 19.00

Zespół Baletowy Teatru Wielki w Łodzi

L.Minkus - ŁSB - DON KICHOT -PREMIERA
balet

piątek, 25 października 2013

Kochajcie ludzi... Jedno ucho ćmy...

Kochajcie ludzi takich jakimi są... innych nie ma...


Ćma, jak wszystkie inne żywiny, ma swoje problemy. Nie wiem czy jest ich dużo czy mało (problemów znaczy), ale jeden z nich mnie zafascynował - ciem pasożyty uszne! Małe, wredne żyjątka wnikają sobie do uszu ćmy i tam żerują (fuj), w efekcie pozbawiając ją słuchu. Postępowanie pasożyta wydaje się być kompletnie bezmyślne (bo niby czego po takim bezmózgu się spodziewać). Ćma pozbawiona słuchu albo walnie łbem w najbliższą przeszkodę i padnie trupem albo, co gorsza, wpadnie w pysk nietoperza, zostając jego kolacją (wraz z pasożytem na deser). Tak czy inaczej pasożycik będzie miał przechlapane. Jednak nic z tych rzeczy - Natura wszak głupia nie jest (w odróżnieniu od ludzi). Jeżeli jeden bezmózgi pasożyt wlezie ćmie np. do lewego ucha, to wszystkie następne lezą zanim do tego samego. Żaden nie śmie zaatakować ucha drugiego. I cała ekipa pozbawia ćmę słuchu tylko w jednym uchu! W ten prosty sposób ćma żywicielka nadal słyszy, choć połowicznie i jakoś sobie radzi we wrogim świecie karmiąc "łaskawych" podróżników na gapę do późnej starości oraz wyczerpania zapasów.
Byłoby miło zapoznać niejakiego Rostowskiego z tymi, niby bezmózgimi, żyjątkami. Myślicie, że wyciągnął by z tej znajomości jakiś wniosek???

Margita

czwartek, 24 października 2013

Z mojej półki z książkami.... Metafizyka rur...

"Metafizyka rur" zauroczyła mnie od pierwszego słuchania. Tak, tak - słuchania! Za pomocą audiobooka, książkę tą wsączyła mi w uszy nieodżałowana Daria Trafankowska.
To jej głosem mówiła do mnie zakutana w pieluszki Amelie, obserwująca świat z pozycji Boga - czyli otwartej na przyjemności rury.

Dla mnie książka ta, to odświeżające odkrycie wewnętrznych światów dziecka, jego pochłaniania kultur, jedzenia i miłości.

Książki/broszury (bo wszystkie są cudownie cienkie) Nothomb albo się pokocha albo nie. Tyle...


Margita
Tytuł: Metafizyka rur
Autor: Amélie Nothomb
Tytuł oryginalny: Métaphysique des tubes
Rok pierwszego wydania: 2000
Rok pierwszego wydania polskiego: 2002
Tłumacz: Barbara Grzegorzewska

wtorek, 22 października 2013

Uroda życia... Grzybobranie...

Z. uwielbia grzybobranie. Jest w tym zresztą niezłym zawodnikiem. 
Gdy przychodzi jesień (a tą mamy wyjątkowo sprzyjającą tego roku) ,  każda jego krótsza (na sikanie) lub dłuższa (na grzyby) wizyta w lesie kończy się co najmniej wiaderkiem podgrzybków, kozaków lub prawdziwków. 

Nie, żebym grzybów nie lubiła. Zupa grzybowa to dla mnie rarytas nad rarytasy. Z. natomiast, grzybka, i owszem, do gotowanych przez siebie potraw (mmmm...pychota) dodawać lubi ale poza tym to niekoniecznie za nimi przepada. No i problem gotowy. Za każdym razem gdy wraca od swoich klientów przez las wiem, że przytarga ze sobą GRZYBY! 

Suszarka hula pełną parą (rachunki za prąd wzrosły 2x), słoiki pełne grzybków w occie, zamrażarka wypełniona grzybkami mrożonymi, które swój, niewątpliwy, aromat sprzedają lodom, truskawkom i wszystkiemu co tam wkładam. 
Z. prawie każdego dnia woła: Hej, grzyby, grzyby,przybywajcie do mojej siedziby... nawet moja mama, miłośniczka grzybów z przerażeniem patrzy na kolejne dostawy.


Właśnie Z. wrócił z ... grzybobrania (tak mimochodem) i 1,5 wiadra brązowiutkich podgrzybków uśmiecha się zawadiacko spod kapeluszy.

A Z. patrzy dumnie, oczami pełnymi lasu,  na swoją zdobycz, którą składa
u moich stóp (zabierając się od razu do obierania, krojenia i suszenia).
Żeby spiżarnia w naszej jaskini zawsze była pełna...
Jak go nie kochać? :-))) 



Margita





poniedziałek, 21 października 2013

Podróże z ogrodem w tle.... Przy torach...


Za każdym razem, gdy wybieram się pociągiem w podróż, czuję ekscytację. Nieistotne jest czy celem jest Kluczbork, Kalisz czy Budapeszt. Podróż pociągiem to jest to. Psioczę zwykle przy kasach - choćby nie wiem jak pięknie był wyremontowany wrocławski główny
i tak większość z nich jest zamknięta, albo należy nie tych kolei którymi ma zamiar jechać (a jakich? - toż to dalej to samo PKP tyko podzielone na milion spółek, z milionem prezesów, dyrektorów, księgowych, kasjerek i okienek, w których akurat jest przerwa). Choć gwarancji punktualnego przyjazdu nie ma , bez względu na brak zasp, powodzi lub upału, jestem wyznawcą pociągu.

Siedzi sobie człowiek w przedziale, lub w przestrzeni bezprzedziałowej i czyta książkę (nie trzęsie jak w autobusie). Książka musi być gruba, bo nie wiadomo jakie niespodzianki spotkają nas po drodze. w przerwach obserwuje i podsłuchuje bezkarnie współpasażerów, mija samochody stojące karnie przed opuszczonym szlabanem, przygląda się uciekającym za oknem krajobrazom. Zupełnie jak 100 lat temu - nic się nie zmieniało (chociaż ostatnio w toalecie jest papier, ręczniki i mydło - to, być może jest mały krok dla ludzkości, ale wielki skok dla polskich kolei).


A przy torach, jak to przy torach, gdzieniegdzie rosną sobie sielskie kwiaty, tworząc urokliwe kompozycje godne wysokiej klasy ogrodnika.
Tu rzucone białe baldachy (blekot? podagrycznik? trybula?)...

Owdzie złociste mniszki rozświetlają ten zakątek w doborowym  towarzystwie...


http://deccoria.pl/galeria/foto
Przy drugiej "szynce" czerwonawo przebarwiony bodziszek...










i przecudnej urody, fioletowa wyka...







 a co pewien czas, wedle torów,  wyrasta... dworzec.

Czasem taki jak ten w Poznaniu, gdziem wczoraj była, i bardzo mnie zdziwiło porównanie wizualki z realem.



Prawie to samo , jednak prawie, czyni wielką różnicę.
Ogólnie źle nie jest.Co prawda wszystko miało być gotowe na EURO

(ach te pozostałości po 22 lipca
i
1 maja - gdyby nie święta
 
i wydarzenia (głównie sportowe i religijne) nic by w tym kraju nie powstało). W Poznaniu nadal wielki plac budowy (no chyba że jest jeszcze jakieś euro - jakoś ten temat nie bardzo mnie pasjonuje).  W kasach czynne jedno okienko itd, itp...  obszczane schody, odrapane wiadukty ale...  krok do przodu..









Katowice postanowiły też zaszokować przytorową architekturą. Na razie wirtualnie.  
W końcu ekran komputera (tak jak dawniej papier) wszystko przyjmie. 
Jeszcze to nie Ameryka... ale już prawie.





Gdyby wyszło, byłby to kolejny krok do przodu - ta obłość kształtów i kolor... smakowite, alem ja człowiek małej wiary.

Pożywiom uwidim jak mawiali radzieccy bracia (tak tak, mieliśmy takich braci).


Na razie popatrzę na zrealizowane inwestycje do których można się doturlać po torach - dworce jak katedry,  jak lizboński
Gare do Oriente (też zbudowany akcyjnie na Expo tylko, że...1998)
 
www.embarquenaviagem.com

www.embarquenaviagem.com





























czy dworce jak UFO żagle  - jak Gare de Liège-Guillemins w belgijskim Liege z 2009. 
www.jamesewingphotography.com

www.jamesewingphotography.com




 








Ciekawość mnie zjada, ile kas jest czynnych, czy pociągi kursują punktualnie i jak u nich z czystością?

A może blichtr to tylko i mydlenie oczu a w środku swojsko -  jak przy torach  w Pcimiu???


Margita