niedziela, 31 stycznia 2016

Z mojej filmowej półki... Boska córka i 6 apostołów...

"Zupełnie nowy testament" .... szczerze? Dziwię się, że nowa władza jeszcze nie zauważyła tego obrazu (chyba dlatego, że preferuje filmy niższego lotu ;-)) i nie nakazała, przy dźwięku grzmiących dzwonów, stuku kołatek i w oparach kadzidła, spalić go przykładnie na stosie. 
To by było widowisko...
"Testament" w opisach kinowych figuruje jako komedia (dla zmyłki chyba). Śmieszny na pewno nie jest - sarkastyczny do bólu, w brutalny i...  przewrotnie racjonalny sposób tłumaczący praprzyczynę zła i podłości tego, najlepszego ze światów. Światów stworzonych z nudów i głupoty przez zakompleksionego boga, podobnego po trosze do Ferdka Kiepskiego.  Niedomytego, nachalnego piwskiem, rozmamłanego, damskiego boksera.
Tak, tak - kobiety z rodziny w tym boskim świecie muszą znać swoje miejsce...

I boska żona (zahukana kura domowa, matka JC = Maryja?) i boska córka - zbuntowana nastolatka Ea.
(Oj, oj - już układają dla mnie stos ;-).

Hieronim Bosch
Taki obraz boga mnie przekonuje. Teoria o "wolnej woli" i tym, że wszelkie zło to wina "wolnych" ludzi spokojnie pada na twarz. Jeżeli jesteś bogiem, stwarzasz swoje klony (na wzór i podobieństwo swoje), dajesz ludziom "wolną wolę" to doskonale wiesz co z tego wyniknie - wszak siebie znasz - no nie ?

Nie mam pojęcia co reżyser miał na myśli - nie siedzę w jego głowie...
Dla mnie ten film, nawiązujący, bałamutnie, obrazami choćby do Hieronima Boscha, gdy Ea ucieka z boskiego świata  do świata stworzonego przez tatusia, przez bęben pralki firmy... Bosch ;-) niesie przesłanie za przesłaniem...

Ea w bębnie Boscha

Trochę feminizmu, trochę ateizmu trochę "nie czyń drugiemu", trochę "taki mały taki duży"
i trochę...

A zresztą idźcie do kina i wyrabiajcie sobie własne zdanie. Moim zdaniem możecie "Testament" pokochać jak ja albo znienawidzić. Obojętnymi was chyba nie zostawi.
Margita

Acha... Apostołowie i to na dodatek sześciu...W tym jedna apostołka zoofilka, jeden morderca...
Bez sprawdzenia "organoleptycznie" się nie obejdzie :-D

żródełka:
pl.wikipedia.org
www.filmweb.pl

sobota, 30 stycznia 2016

Myślownia na dziś...



"Lepiej być młodym niż starym,
ale lepiej być starym niż martwym"

Maria Czubaszek

Człowiek mądrzeje z wiekiem.
Zwykle jest to wieko od trumny.

To nie Czubaszek... ale mogłaby być :-)

piątek, 22 stycznia 2016

Czechy w dzień i w nocy... Czeski Raj - Wenecja nad Jizerou...

Z Frankiem, naszym kolegą Czechem, umówiliśmy sie w połowie drogi  (między Pragą a Mlada Boleslav)- padło na Benatky nad Jizerou.

Pierwsze słyszę - ale pałac jest...można jechać.

I tu taka niespodzianka, że mowę mi odjęło:
wrzućcie sobie do tłumacza słowo Benatky i co wychodzi....
Wenecja!!!  


Benatky nad Jizerou to Wenecja nad Jizerou!!!
Ale żeby tak przypadkiem... do Wenecji?!? To możliwe tylko w Czechach.
No to w miasto!
Kawę wypiliśmy szybko w miejscu spotkania - czyli na stacji benzynowej i nastawiamy nawigację na centrum. Prowadzi nas krętymi uliczkami w górę i w górę... i lądujemy pod
zamkiem - znaczy centrum jest w zamku bo urząd miejski tu mają :-)
 
Zamek okazały wielce składa się z kilku połączonych części co to są w różnym wieku - najstarsza z 1525 - czyli ma prawie 500 lat! A w XVIII wieku dobudowano pawilon ogrodowy z fontanną. 

W zamku podobno mieszkał Tycho Brahe - astronom,który nie dość, że ulecza ból zębów (gdy pomacać jego grobowiec w praskim kościele Marii Panny przed Tynem) to jeszcze wyznaczył Benátecki południk -14 ° 51'30 "długości geograficznej wschodniej i 50 ° 18'30" szerokości geograficznej północnej. 

Dość współczesna historia zamku o tyle ciekawa, że w 1920 roku został odkupiony przez miasto od rozrzutnego właściciela z rodu Kinskych, któremu zlicytowano całe  wyposażenie za długi.Po remoncie i renowacji sgraffitti i boniowań stał się siedzibą władz miasta - i jest nią nadal od prawie 100lat! (historia pod linkiemhttp://www.benatky.cz/omeste/pamatky/zamek.php)

 Dziś dodatkowo jest tu, ciekawe ponoć, muzeum zabawek
Łazimy więc sobie po ogrodach zamkowych i cóż to się żółci nam pod nogami??? (a był to 2 stycznia 2016)
Bratki się żółcą bezwstydnie, śmiejąc się do nas, nie zwarzone do tej pory mrozem....

A tu? 
 Pod opadniętymi, obeschłymi liśćmi, mruga niebieskim oczkiem, jak najbardziej wiosenny barwinek!
No to może za chwilę w  zamkowej winnicy grona będą dojrzewać!

Ech te anomalie pogodowe...

Schodzimy na dół - na rynek (czyli Husovo namesti) a tu modernistyczne perełki z czasów Pierwszej Republiki Czechosłowackiej (1918-1938) - jak mówi Franek.

Latem można stąd się wybrać do ruin zamku Drazice albo wsiąść na rower (co chyba zrobimy) i przejechać się szlakiem "Kraina zamków i ogrodów  Rudolfa II" (cesarza zresztą), który biegnie wzdłuż Izery przez zamek Lysa nad Łabą, zamek Brandys nad Łabą, barokową wioskę
Byšičky, zameczek Hlavenec (szczegóły http://www.livetouring.com/cs/track/0211-ns-rudolfa-2-benatky). Wilki wodne powinny spróbować spłynąć rzeką Jizerą gdzie tam komu pasuje...
A wszystko dlatego, ze akurat tam wypadłą "połowa drogi"
                                                                                                                Margita

prameny:
http://www.kudyznudy.cz/Kam-pojedete/Stredni-Cechy/Stredni-Cechy-%E2%80%93-Polabi/Benatky-nad-Jizerou.aspx 
http://www.benatky.cz/omeste/pamatky/ 
www.mistopisy.cz 

środa, 20 stycznia 2016

Z mojej półki z książkami...Kamienna Tratwa...

Magiczna historia o tym jak pewnego, pięknego dnia Półwysep Iberyjski (czyli dwa państwa - Portugalia i Hiszpania) odrywa się gładko (jak od cięcia gigantycznym skalpelem) od reszty kontynentu europejskiego. 
Czy przyczyną tego, dość niecodziennego, wydarzenia mogła być kreska zrobiona patykiem na ziemi? A może puszczenie kamieniem kaczki na morzu, lub tupnięcie nogą albo sprucie niebieskiej skarpetki?
Kamienna tratwa to powieść drogi - Saramago prowadzi nas, wraz ze swoimi bohaterami przez cały półwysep - a właściwie już wyspę, przez bezdroża ludzkich pragnień, marzeń, strachów i radości.
Wysnuwa z tej podroży ogólne refleksje o kondycji człowieka, kraju, świata...
Mimo tego, że od wydania tej książki minęło równo 30 lat czyta się ją jakby była napisana wczoraj...
                                                                    Margita

 

środa, 13 stycznia 2016

Uroda życia... Największa wystawa Van Gogha...


Okładka z katalogu z wystawy
 Tak, tak - w 1990 roku - czyli 26 lat temu, pojechałam do Amsterdamu na największą w historii, zdarzającą się tylko raz w życiu wystawę dzieł Van Gogha zorganizowaną z okazji 100 lecia jego śmierci.

Obrazy przyjechały z muzeów z całego świata: d'Orsay w Paryżu, Metropolitan Museum w Nowym Jorku, National Gallery w Londynie, Muzeum Puszkina w Moskwie. Udostępnili swoje perełki również prywatni kolekcjonerzy.


W tamtych, zamierzchłych czasach, u schyłku minionego wieku (choć to dziś wydaje się niemożliwe) nie można było nabyć biletu przez Internet więc ... ryzyk fizyk. 

Ustrój był co prawda już jakby nowy ale... trzeba było mieć dobry powód, żeby zorganizować sobie wizę do Holandii. Ja całe szczęście miałam bo współpracowałam z holenderską firmą. Bilet na samolot nie był specjalnie drogi ale... trudno dostępny. Stanęłam więc w biurze LOT w gigantycznej  kolejce i po paru godzinach wyszłam z biletem w garści. 

W Amsterdamie miałam zaprzyjaźnioną metę więc z tym nie było kłopotów. 

Opowieść o lotnisku
w Warszawie streścić by można w jednym zdaniu - ale pomińmy to milczeniem... ja tu o sztuce przez duże "S" a nie o syfie przez małe "s"...

Gigantyczny Schiphol już nie robił na mnie wrażenia - był tak fantastycznie oznakowany, że małpa by trafiła do wyjścia ;-).
Nie, nie zachwycam się "zachodem" - tak po prostu było. Dojazd z lotniska do Amsterdamu też nie przestawiał żadnych trudności. Dziś to truizm ale wtedy spróbowalibyście się przemieścić z lotniska krajowego w Warszawie na lotnisko międzynarodowe - tamże... ech ten survival :-).

Mój angielski był baaaaaaaaaaardzo średniej jakości ale tupetu mi nie brakowało:-).

Pogalopowałam pod Muzeum Van Gogha a tam najazd Hunów, wielojęzyczny tłum się kłębi (projekt przewidywał że czas zwiedzania to ok 2 godziny i w tym czasie da się "przerobić" 1200 osób). No kolejka jak do Mauzoleum Lenina. 

Vincent van Gogh, któremu udało się sprzedać za życia tylko jeden obraz powinien był wstać z grobu i patrzeć na te nieprzebrane tłumy...Chociaż szlag by go pewnie trafił gdyby się dowiedział, że jego  Słoneczki poszły na aukcji w 1987 roku za 40 milionów dolarów a Irysy za 54 miliony.
Za te dwa obrazki przeżyłby chłopina w luksusie niejedno życie. Hej...

I wypatrzyłam ja w tym tłumie Niemkę, która pytała gdzie można zwrócić bilet :-O. Pytała po niemiecku ! Jak to człowiekowi  słuch się wyostrza i wraca pamięć słówek niemieckich gdy parcie na sztukę ma ;-). Z nadświetlną rzuciłam się w kierunku nieszczęsnej Germanki i przekonałam ją w mix-language, że 20 dojczmarek(*),które zapłaciła  za bilet to równowartość 20 guldenów (**), które miałam w garści (było to bardzo bliskie prawdy). Dokonałyśmy transakcji
i stałam się szczęśliwą posiadaczką czarodziejskiego paszportu do magicznego świata Van Gogha. 

Przez ponad ćwierć wieku 
trzymam ten, wydrukowany przez komputer bilet 
w swoich archiwach :-)



Wejście do środka wraz 
z tyloma miłośnikami sztuki z całego świata było ogromnym przeżyciem. 
Co ciekawe całość była tak zorganizowana, że nie czuło się tłumów.

Fantastycznie było oglądać wiele wersji tego samego obrazu (podobno wszystkie oryginalne ;-) czytając historię procesu twórczego, wyszukując , trochę jak w dziecięcej zabawie, podobieństwa i różnice.
Kilka wariantów "Pokoju", "Słoneczników", "Jedzących kartofle", "Żółtego domu" czy "Żniwiarzy"
Pokój - wersja 1

Pokój - szkic












Jedzący kartofle 1

Jedzący kartofle 2











Ja zatrzymałam się dłużej przy studiach butów, głównie starych, które wiele już przeszły - podobnie jak ich właściciele. 



 



Van Gogh, w swoich obrazach nadawał, tym zwykłym elementom odzieżowym, sznyt niezwykłości, charakteru, swoistego piękna...



Stare buty w fikuśnej ramie - jak to można nabrać wartości ;-0


 Wszystkie te przebyte kilometry, spotkania z wystającymi kamieniami
z miejskich bruków, słoty, błoto...







 Każdy z tych butów mógłby opowiedzieć niejedną historię i to, jak sądzę, niekoniecznie tą samą w tej samej parze ;-)








Gdyby trafiła się Wam kiedyś taka wystawa (a nie jesteście obojętni na sztukę) to nie ma się co zastanawiać! 

O mojej następnej opowiem niebawem :-)
Margita


* waluta, która w ubiegłym wieku obowiązywała w Federalnej Republice Niemiec czyli RFN
** waluta która wtedy obowiązywała w Holandii) 

źródełka:
 

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Czechy w dzień i w nocy... Czeski Sylwester ze striptizem...

Kocham sylwestry w Czechach i już o nich wspominałam  http://wyjace50.blogspot.com/2014/01/uroda-zycia-sylwester-w-czechach.html

W tym roku "balowaliśmy" Na kopečku w miejscowościDobsin-Kamenice w Czeskim Raju.
Jak wiecie, nasz tegoroczny sylwestrowy urlop obfitował w negatywne wydarzenia zdrowotne http://wyjace50.blogspot.com/2016/01/praga-o-600-czechy-w-dzien-i-w.html  więc każdego dnia zastanawialiśmy się - wrócić do domu czy nie? Koniec końców zostaliśmy...
I bardzo dobrze!

W wiosce gdzie mieszkaliśmy (stała liczna mieszkańców 290 sztuk) są 3 knajpy, w tym jedna w naszym penzjonie. Ta miejscówka nie przypadła nam jednak zbytnio do gustu, choćby z racji ceny piwa - wyższej około 30% od 2 pozostałych hostinców i strasznego zimna w knajpie - bo to "mimo sezona" (poza sezonem) i zaczną grzać w Sylwestra jak przyjedzie więcej ludzi (do tej pory byliśmy jedynymi spaczami- ale to inna historia ). 
Pierwsza wdowa z Dusanem - człowiekiem orkiestrą
Druga knajpa w sylwestra miała być zamknięta (rozumiecie - knajpa zamknięta w sylwestra - to możliwe tylko w Czechach!).
Został
Kopeček, w którym byliśmy już wcześniej i miejscowy skład osobowy klientów oraz małżeństwo prowadzące wydało się nam OK. 

Druga wdowa z Dusanem, który dla niej śpiewa
Tak więc przyturlaliśmy się na Kopeček gdzie było już sporo luda
i należało dosiąść się do czyjegoś stolika (wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce???). Wybór padł na
2 samotne Czeszki, które natychmiast, gdy okazało się, że jesteśmy z "egzotycznej" Polski podjęły rozmowę o słowie "szukać" używanym bardzo często przez Polaków w Czechach a po czesku znaczącym "pier...lić". Od słowa do słowa przeszliśmy od pułapek słownych (slovních pasti) do wzajemnych informacji. Panie były wdowami z niedalekiej wioski
i przyjaciółkami właścicielki knajpki...osobami kontaktowymi
i sympatycznymi.

Za żivou hudbou (muzykę na żywo) robił Dusan - człowiek orkiestra grający na keyboardzie, śpiewający itd. 
Gdybyście usłyszeli takie kawałki jak Tirilitkum, Maryjanna albo La Bamba:
po czesku to gwarantuję wpadnięcie pod stół ze śmiechu. 
 Szkoda tylko, że nie było naszego ulubionego czeskiego "przeboja", którego grywali na sylwestra w Dolnej Moravie - "Svařené víno červené":



 Tento przebój bardzo by mi przypasił, bo z racji swojego przeziębienia wypić niestety zimnego piwa nie mogłam, o grzane poprosić w Czechach - to lepiej sepuku od razu machnąć, więc trąbiłam grzane wino czyli svařak właśnie.

Z. spokojnie raczył się Svijanami zakąszając czeskimi koreczkami na rohliku... Jakby kto pytał był również salceson ale tym razem nie zamówiliśmy... I nam należy się odmiana ;-).

O 24.00 przywitaliśmy Nowy Rok Bohemian sectem, obcałowując (z mojej strony był to prawdziwy pocałunek Almanzora) wszystkich obecnych i patrząc na ohniostroj - czyli sztuczne ognie. 

Żeby jednak temperatura popółnocna nie spadła,nasz człowiek orkiestra postanowił dać szoł... w iście lokalnym stylu... Niczym rasowy czipendejls rozpoczął proces rozbioru... znaczy rozbierania.
 Że się że śmiechu nie posikałam to cud prawdziwy. Tylko obowiązki fotoreporterskie nie pozwoliły mi oddalić się z miejsca wydarzeń w kierunku toalety.

Fotki tego nie oddadzą - tło muzyczne i "choreografia" nie do podrobienia...
Obok widać mniej więcej fazę środkową striptizu, a co było dalej... Zostawiam to niedomówienie choć materiał zdjęciowy jest, jak najbardziej :-)

Co najlepsze - nikt się nie zgorszył, nikt się nie dziwił, nikt się nie zniesmaczył, wszyscy obśmiali się jak norki - łącznie z "gwiazdą wieczoru", która to gwiazda trzeźwa była na dodatek i wszystko wykonała zgodnie z planem. Zabawa później trwała w najlepsze. 

Cała impreza lekka, łatwa i przyjemna bez zwierania pośladków (nawet przez striptizera ;-)...
Acha - żarcie i picie było na zamówienie - czyli co spożyjesz za to płacisz. Pani właścicielka nie nagabywała, nie obrażała się, że ktoś nie chce kolejnego piwa czy ciepłej wyżerki. Kompletny brak nastawienia się na żniwa finansowe...Bez zupy, drugiego, zimnej płyty, barszczyku, flaczków, ciasta, połówki na łba itd.... brrr....Pełny luz.

A w Nowy Rok wpadliśmy Na Kopeček na obiad a tu sami sylwestrowi znajomi :-). Pogaduchom i śmiechom nie było końca zwłaszcza gdy dołączył Dusan. Pierwsze pytanie - "Jak je vaš spanelsky ptáček?" (gra słów - dosłownie - jak się ma twój zraz zawijany czyli hiszpański ptaszek) wywołało po obu stronach rubaszną wesołość :-). 

Zobaczymy gdzie trafimy w tym roku?
                                                                                                            Margita

sobota, 9 stycznia 2016

Myślownia na dziś... Mleczko zmartwychwstał!

Prawdą jest, że czasy swobody wypowiedzi nie stanowią dobrej pożywki dla satyryków. Dowcip albo obumiera, albo staje się toporny (ciemny lud to kupi) albo komercyjny. 
Normalka i nie ma się czemu dziwić. I satyryk musi rachunki płacić i jeść. Zycie. 
Za to to, że w otoczeniu nie dzieje się najlepiej satyrycy-artyści wychwytują doskonale (ci oczywiście, którym na mózg nie padło - no ale z chorych podrwiwać nie uchodzi) i ożywają jak, nie przymierzając, róże pustyni. Radość to prawdziwa dla moich komórek mózgowych choć przyczyna radosna średnio jest.
A Mleczkę Andrzeja cenię za finezyjnie ostre pióro i niepoprawność wszelaką. Jego stare rysunki wycinane z ITD znalazłam właśnie niedawno w zapomnianej (nomen omen) teczce;-).
A dziś proszę brzytewka znowu tnie :-D



źródełka:
www.mleczko.pl

piątek, 8 stycznia 2016

Czechy w dzień i w nocy... Czeski Raj - Udoli Plakanek...

Gdy przeczytałam nazwę Udoli Plakanek - Dolina Plakanek (niedaleko zamku Kost) - pomyślałam zaraz o płaczących księżniczkach porzuconych lub uwięzionych
i oczywiście pięknych...


Młyn wodny
Nic z tego - Dolina Plakanek wzięła swą nazwę od nazwiska rodziny, która w XVII wieku wypalała tu węgiel drzewny. Ale nazwisko to wzięło się 
stąd, że podczas wypalania drewna powstawał dym od którego łzawiły oczy... Czyli jednak łzy, płakanie - choć z całkiem nieromantycznego powodu ;-). Nic to ... okoliczności przyrody swoją romantycznością wynagradzają nazwę "z górką".
Fantastyczne formacje skalne, młyn wodny, staw na Klenici i studnia Roubenka wszystko to zanurzyło tą dolinę w świecie niesamowitych historii i baśni, które na karty książek przenieśli tacy bajkopisarze jak Fráni Šrámka. 

Roubenka
Staw na Klenici






 Pani Roubenka z bukietem
z owoców dzikiej róży
pilnuje studni przy okazji przeglądając się w spokojnej wodzie...


















Wspak w wodzie dwojące się formacje skalne w otulinie zielonych sosen i  zrudziałych krzewów...







 Fantastyczne, bajkowe  zwietrzeliny będące schronieniem dla nietoperzy (np. podkowca małego, pustułek i kruków...


A u podnóża, na podmokłych łąkach można spotkać kukułkę szerokolistną, bniec czerwoną, traszki górskie, żaby dalmatyńskie...
Bogactwo przyrody - dziś niestety podrzemujące zimowo.




 W Dolinie jest też kilka kamieniołomów piaskowca z którego kamień był użyty do budowy zamku Kost i kościoła w pobliskiej Sobotce - czas zaleczy rany i wyrzeźbi swoje wzory w tym rajskim kanionie.

W okolicach maja znowu trzeba rowery na dach zapakować i... do Raju :-)

Margita

środa, 6 stycznia 2016

Nieuporządkowany ranking kibli...Mockarnia + wysernik...




 

W zamku Detenice w Czeskim Raju mają browar - czyli pivovar. 
Piwo leją w zamkowej knajpie o wdzięcznej acz niewyszukanej nazwie  "Średniowieczna karczma".



Karczmiany wystrój ze wszech miar klimatyczny, ale my tu nie o tym.
Piwo wypite i konsekwencje trzeba ponieść (chciał, nie chciał) na miejscu - zwłaszcza, że na dworze zimno a i lać pod drzewem niepolitycznie.

Dobrze, że w Czechach nikogo nie dziwią wycieczki do "zachodu" z aparatem w dłoni :-)
Na stylowo drewnianych drzwiach obitych skórami dzikich zwierząt tabliczki: u panów MOCKARNIA u pań WYSERNIK. Nie znalazłam dobrych tłumaczeń (może to staroczeski ;-) ale możemy uznać, że to LEJNIA i WYSRALNIK (albo coś w tym rodzaju).

Umywaleczko - koryta przaśne średniowiecznie - jednakowoż podajnika mydła i suszarki w stylu jaskiniowców nie dali. 
Spytanie Flinstonów o patent wydaje się niezłym rozwiązaniem. 




Same oczka też wołają o Flinstonów ale "unia" i higiena mają swoje prawa. Papier w dużej ilości, woda bieżąca... ech to średniowiecze...







Gdzie nie gdzie jeszcze drewniana deska się trafi i klimat zostaje utrzymany... i te zsuweczki :-)

 Miłego mockania i wyserania...                                                                     Margita


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Z mojej półki z książkami... Miasto cieni

Miasto cieni Michaela Russela to książka na dziś - na czas kiedy za pomocą demokracji ktoś chce tą demokrację zamordować...
Warstwa kryminalna, choć bardzo przyzwoicie trzymająca w napięciu jest tu dla mnie wtórna.
To mroczny podkład  historyczno obyczajowy jest wartością tej książki. To opis czasów, nie tak znowu odległych, które wcale nie chcą odejść definitywnie w mroki przeszłości. To opis upiorów, które znowu wyłażą spod kamieni i chętnie zaczną kąsać aby odzyskać władzę.


- Katolicka Irlandia z lat 30 - która woli faszystowskie Niemcy bo nie lubi Brytyjczyków
( Po samobójczej śmierci Hitlera w kwietniu 1945 roku, irlandzki rząd jako jedyny na świecie przesłał do Berlina wyrazy kondolencji)
- Nielegalny gabinet ginekologiczny gdzie przeprowadza się skrobanki, polecany przez katolickiego biskupa grzmiącego z ambony 
o moralności, nieostrożnym księżom mającym kochanki:  "Tak wysoko postawiony ksiądz, który uprawiał seks z mężczyznami (...) i na dodatek pisał do nich listy miłosne, zawsze będzie potrzebował kogoś do prania brudów. Obraz obrońcy moralności niespecjalnie współgrał z organizowaniem aborcji dla swoich protegowanych, którzy wpadli w tarapaty"
 - Odbieranie przez kościół katolicki dzieci rodzicom z mieszanych protestancko-katolickich małżeństw:  "Kobiecie odebrano prawo do opieki nad dziećmi. Była protestantką. Jej mąż katolik leżał umierający w szpitalu. Mieli się rozejść i mężczyzna oskarżył kobietę, że przeszkadza w religijnym wychowaniu dzieci. nie było żadnych innych dowodów poza jego słowami, ale odrzucono jej zapewnienia, że wychowa dzieci na katolików. Sędzia stwierdził, że jego obowiązkiem jest, by wypełniona została każda umowa dotycząca małżeństw mieszanych ze względu na to,jak ważna jest rola kościoła katolickiego w państwie. I dlatego, że - to jego słowa - "państwo ma obowiązek oddawania czci kościołowi"
- Klasztor katolicki w którym poniża się i wykorzystuje się grzeszne, niezamężne matki: " Mimo, że pozamałżeńskie ciąże nie figurowały w żadnych zbiorach ustaw Wolnego Państwa jako czyny karalne, one odsiadywały tu swoje wyroki. Jeśli zaś chodzi o urodzone tutaj dzieci - te, które zdołały przeżyć, dawno zostały zabrane."
- wolne miasto Gdańsk - bardziej niemieckie niż wolne zapatrzone w faszyzm i Hitlera, który za pomocą demokracji zabija demokrację
- romans pomiędzy protestantem a żydówką - niewłaściwy właśnie z tego powodu: "Przecież to nie jest zakazane. Niedługo będzie!"

Nic nie wiedziałam o Irlandii lat 30 - poza tym, że jak tylko odzyskali niepodległość znowu zaczęli się między sobą wyżynać w imię innej niepodległości. Teraz z zainteresowaniem zgłębiam meandry ich popieprzonej historii.
O wolnym mieście uczyli na historii ;-) - pamiętam niewiele i teraz odkrywam, w zależności od źródła, różne wersje wydarzeń...
A wszystko przez jeden kryminał...
Margita

 

Czechy w dzień i w nocy...Nemocnice - w Czechach się da w Polsce...zapomnij

Dzień 1
Tradycyjnie pojechaliśmy na Sylwestra do Czech. Wyjechaliśmy zaraz po świętach, pogoda iście sylwestrowa - jakieś + 12oC. Nie ma co narzekać - śnieg mieliśmy na Wielkanoc na Szumawie więc limit na ten rok wyczerpany ;-).

Dzień 2
Już od rana bolało mnie ucho... U mnie normalne to nie jest a urlop nie za długi więc... do nemocnice. Najbliższe miasto to rumcajsowski Jicin więc jedziemy. Na dziedzińcu tablice informujące gdzie jakie chorobami się zajmują... Jest - usni, nosni, krcni (uszny, nosowy, gardłowy) - nie używają słowa "laryngolog" tylko prosto jak krowie na rowie - już mi się podoba :-).
Nie ma żadnej głównej recepcji (zakładają, że pacjent mniej więcej wie co go boli?) - idziemy więc do bloku usznego. Czyściutki, jasny hol. Pani w recepcji uśmiechnięta, przede mną 3 osoby (słownie trzy!). Pani szybko pyta o co chodzi - ludzie odpowiadają, pani kieruje do gabinetów jednocześnie dzwoniąc do lekarzy z informacją, że oto pacjent nadchodzi!
zástupce primáře :
MUDr. Pavel Strejček
Nadeszła moja kolejka - podałam EKUZa, wypełniłam druczek (od razu otrzymałam wzornik dla obcokrajowców), uiściłam 90 Koron czeskich (ok.15zł) bo oni mają współpłacenie i zostałam skierowana do gabinetu. Dobrze nie zdążyłam się rozsiąść gdy pielęgniarka mnie poprosiła do środka a tam, w świetnie wyposażonym gabinecie młody doktor (jak się okazało zastępca ordynatora) - pytania, badanie itd itp, recepta, do widzenia... Od momentu wejścia przez szpitalna bramę do momentu wyjścia z gabinetu minęło nie więcej niż 20 - góra 30 minut!
Jestem pod wrażeniem!

Dzień 3
Poliklinika
Rano budzę się z zapuchniętym, czerwonym, zaropiałym, nie dającym się otworzyć okiem! No szit!!! Nie ma co czekać - do nemocnice! Niestety nie mają tam okulisty ale pani na portierni podaje adres polikliniki (nie myślcie sobie - w Czechach poliklinika to zwyczajna przychodnia specjalistyczna). Jedziemy! Problem z zaparkowaniem więc wysiadam i idę a Z. hleda (szuka) miejsca.
Na dole w recepcji Informuję panią , że mam chore oko. Pani, z uśmiechem (co te recepcjonistki tu mają - skurcz ust ;-) - mówi - rozumiem "ma pani ocni problem" - no to na proszę na drugie piętro. Włażę - w poczekalni nikogo! Wychodzi pielęgniarka - bierze dowód osobisty (EKUZa nie chciała). Za chwilę woła do ocni doktorki. Pani doktor Blanka Pivcova, najpierw obejrzała oko, następnie umyła ręce, później zrobiła różne badania, umyła ręce, wypisała recepty. Pani pielęgniarka skasowała mnie na 250 koron czeskich (ok. 40zł) - wszystko z rachunkami. Gdy wyszłam z gabinetu właśnie do poczekalni wchodził Z. po udanym zaparkowaniu auta. Całkowity czas obsługi ok. 20 min.
Czyżby wczoraj to nie był przypadek???


 Dzień 4
gabinet zubni lekarky
Rano Z. budzi się z opuchniętym, czerwonym, bolącym dziąsłem (w tym momencie wszyscy słuchacze zaczynają się śmiać - więc tu jest czas na śmiech :-).
W jicinskej nemocnice nie ma zubneho doktora więc jedziemy do prywatnego gabinetu.
Pani pielęgniarka zaprasza do środka.
Badanie, 2x rentgen - diagnoza - 2 zęby do usunięcia (jeden to już był do usunięcia 100 lat temu - ale wygnaj chłopa do dentysty, a drugi w stanie nienaprawialnym i na dodatek zaczął się ruszać). Decyzja - no OK :-(. Całkowity czas obsługi ok 20 - 30 minut. Końcowa cena 1010 koron czeskich (ok. 160zł)

Za każdym razem byliśmy pacjentami z ulicy, bez wcześniejszej rejestracji,  kasowani wg. cennika.
Nie mam pojęcia jak to tam działa - może mniej kradną?

Po tym doświadczeniu jestem gotowa przy każdym schorzeniu wymagającym specjalistycznej opieki brać EKUZ i parę koron w garść i jechać do Czech.
Szybko, miło, sprawnie, tanio. 

Niestety moja przygoda ze służbą zdrowia się jeszcze nie skończyła bo wróciłam z bólem gardła, kaszlem itd.
Dziś wybieram się do swojej, polskiej przychodni zderzyć się z polską przaśną rzeczywistością medyczną.
Dodzwoniłam się "błyskawicznie" po 1,5 godzinie prób. (w tym czasie w Czechach obskoczyliśmy 3 lekarzy). 

Jestem zarejestrowana na 14.15 - zobaczymy...

                                                                                                                     Margita

prameny:
http://www.nemjc.cz/usni-nosni-krcni-oddeleni 
http://www.ceskapoliklinika.cz/poliklinika-jicin
www.stomatologie-jicin.cz